O BRACIACH UDAJĄCYCH SIĘ DO SARACENÓW


Bracia zaś, którzy udają się do Saracenów, mogą w dwojaki sposób duchownie wśród nich postępować. Jeden sposób: nie wdawać się w kłótnie ani w spory, lecz być poddanymi wszelkiemu ludzkiemu stworzeniu ze względu na Boga (1 P 2, 13) i przyznawać się do wiary chrześcijańskiej. Drugi sposób: gdyby widzieli, że tak się Panu podoba, niech głoszą Słowo Boże...(Reguła św. Franciszka z Asyżu)

piątek, 28 października 2011

4 latka mijają - małe podsumowanie...

Zabawa w puzzle…
Od kiedy jestem w zakonie, czyli jakieś 13 lat, Pan Bóg dawał mi co roku mocne Słowo. Każde przeżyte rekolekcje kończyłem skrywając pomiędzy stronami Biblii parametry dziwnie brzmiących urywków świętego tekstu. Nie widziałem pomiędzy nimi żadnego logicznego związku. Tu coś z Izajasza, tam z Jeremiasza, „jak piękne są stopy tych co głoszą Dobrą Nowinę…”, „gdy pójdziesz przez wody nie zatopią cię i nie spali cię płomień…”, północy powiem oddaj, południowi nie zatrzymuj, twoje plemię przywiodę ze Wschodu…”, „pośle Cię do Ludu o niezrozumiałym języku…”, „wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i udaj się w drogę…” o co w tym chodzi ? -pytałem Boga. Pewnego dnia przyszła odpowiedź. 
razem z o. Roberto przy kościele w Mersin
Otóż niespodziewanie przyjechał do Lublina, gdzie byłem w seminarium, generał naszego zakonu brat John Corriveau i powiedział, że kapucyni włoscy potrzebują braci do Turcji!!! I to było to, ostatni element układanki, który pozwolił mi zrozumieć czego Pan pragnie ode mnie.  Ale byłem wtedy jeszcze na studiach, 4 roku wiec musiałem długo czekać, jakieś 3 lata.  W miedzy czasie dwóch naszych braci pojechało „przetrzeć szlaki” i jako ekipa ruszyli na podbój Turcji. Niestety ich misja skończyła się po 4 miesiącach. Wrócili. W naszej wspólnocie powstało przekonanie, że to jednak zły pomysł. Nie możliwe jest tam pracować i funkcjonować ze wielu względów. Trudny język, obca kultura, mało chrześcijan no i obce nam wspólnoty braci włoskich. Wydawało się, że już po wszystkim. Minął rok. Moje serce jednak mi podpowiadało, że to nie jest koniec. Ale bałem się tego „swego serca” może podpowiada mi coś złego? Może to moje urojenia? Postanowiłem ostatecznie podjąć decyzję. Akurat w naszej parafii odbywało się seminarium Odnowy w Duchu Świętym. Nigdy w czymś takim nie uczestniczyłem. Od „duchaczy” trzymałem się z daleka. Jednak tym razem prosiłem Pana by w przeciągu tych 7 tygodni dał mi odpowiedź. Kiedy zbliżał się 7 tydzień i wieczór „wylania Ducha Świętego” czekałem co się wydarzy. Szczerze mówiąc przeżyte tygodnie były tak wspaniałe, Jezus tak hojnie dawał niesamowite duchowe dary, uwielbienie przynosiło tyle wewnętrznej radości, że ostatecznie zapomniałem jaki był motyw mojego uczestnictwa w seminarium. Gdy podchodziłem do grupy animatorów pragnąłem otrzymać jakiś, „nieziemski dar” np.: czynienia cudów, albo uzdrawiania, w ostateczności może dar proroctwa)). Ale nic z tego. Animatorzy modlili się, i odpowiedzialna za grupę osoba przekazała mi tylko jedną rzecz. „Nie mamy żadnych obrazów, ani słów, tylko to jedno – On Cię posyła! – powiedziała. I wtedy wróciło wszystko. Zrozumiałem, że Jezus chce bym pojechał do Turcji. Szybko pobiegłem do mojego kierownika duchownego o. Jacka, by zapytać, czy dobrze rozumiem to co czułem w sercu i co usłyszałem tego wieczoru. O. Jacek się uśmiechnął i powiedział: Spokojnie…, poczekaj…, teraz musi ci te słowo potwierdzić Kościół. Jak to? – zapytałem. To znaczy że co?, że ma przyjechać mój przełożony i mi to samo powiedzieć? Dokładnie tak, -odpowiedział o. Jacek. Trochę załamany zszedłem do naszego zakonnego refektarza na kolację. Nawet nie zauważyłem, że mieliśmy gościa. 
o. Prowincjał Sławomir Siczek i my
Odwiedził nas prowincjał, czyli mój przełożony!!! Po kolacji poprosił mnie o rozmowę i zadał jedno pytanie. Jedziesz?! – zapytał, Gdzie? – spytałem zdziwiony. No do Turcji!? – odrzekł. Oczywiście, że tak! – byłem pełen radości. Pan potwierdził Słowo.
Pierwsza krew…
I tak 16 listopada 2007 wieczorem wylądowaliśmy w Izmirze.  Razem z moim współbratem br. Pawłem Szymalą rozpoczęliśmy na nowo obecność Braci Mniejszych Kapucynów z Polski na terenie Turcji. Zamieszkaliśmy w ubogiej dzielnicy Bayrakli (czyt. Bajrakly)  nowoczesnego Izmiru. Izmir to jedno z największych miast tureckich. Położony w malowniczej zatoce nad którą w bajeczny sposób codziennie zachodziło ogromne, pomarańczowe słońce. Z okna mojego pokoju z dziecięcym zachwytem obserwowałem dziesiątki ogromnych statków, które ociężale i leniwie wpływały do izmirskiego portu przywożąc turystów albo zagraniczne towary. Po 2 tygodniach pobytu rozpoczęliśmy szkołę językową i podzieliliśmy się obowiązkami w domu. Mieszkaliśmy przy kościele więc opiekowaliśmy się także małą grupką chrześcijan którzy przychodzili na niedzielne i wtorkowe eucharystie. Niestety nic nie rozumieliśmy z tego co do nas mówią, zatem tylko serdecznie się uśmiechaliśmy i asystowaliśmy braciom włoskim w nabożeństwach. Nasz współbrat br. Paolo Rovatti był naszym przewodnikiem i to on wprowadził nas „miękko” w kulturę i zwyczaje panujące w Turcji i Kościele tureckim.
o. Adriano Franchini OFM Cap
Ojciec proboszcz o. Adriano Franchini był jednocześnie pasterzem naszej parafii św. Antoniego z Padwy i przełożonym wszystkich kapucynów pracujących w Turcji. To właśnie on stał się „bohaterem” pierwszego traumatycznego doświadczenia jakie zafundowała nam Turcja. Zdarzyło się to pewnej słonecznej grudniowej niedzieli. Jak co tydzień czekaliśmy już od rana na naszych parafian którzy o 11.00 przychodzili na mszę świętą. Tym razem dołączył do nas pewien młody mężczyzna. Żalił się, że ma problemy, jest biedny, używa narkotyków i że potrzebuje rozmowy z proboszczem. Powiedzieliśmy mu aby zaczekał, po mszy będzie mógł porozmawiać z o. Adriano. Młodzieniec modlił się razem z nami. Po nabożeństwie nasi parafianie zostali jeszcze w kościele ze mną na próbie pieśni, brat Paweł gotował rosół w kuchni, a nasz gość i o. proboszcz udali się do ogrodu na rozmowę. Jednak już po 10 minutach usłyszałem straszliwy krzyk jednej z kobiet.
„Ojciec Adriano ranny!!!, Ratunku!!! Policja!!!” – krzyczała. Po chwili zobaczyliśmy o. Adrano całego we krwi, która sączyła się z brzucha. Był blady i powoli osuwał się na ziemię. Jak nietrudno się domyśleć młodzieniec z którym rozmawiał próbował go zasztyletować. Na szczęście jakimś Bożym cudem o. Adriano uniknął śmiertelnego pchnięcia, i 30 cm nóż nie dosięgnął ważnych organów. Szybko zawieźliśmy go do szpitala i powiadomiliśmy policję. Pierwsza krew… . Nigdy nie zapomnę jak wycierałem ją z białego marmuru naszego domowego tarasu.
Motywem dla którego o. Adriano o mało nie stracił życia, była oczywiście postawa naszego współbrata, który był otwarty na każdego przybysza. Napastnik w rozmowie zapytał czy jest możliwość aby został ochrzczony. O. Adriano odpowiedział że - tak. To jest możliwe, ale dopiero po 3 latach długich przygotowań. Gdy młodzieniec usłyszał, że tutaj się jednak chrzci się muzułmanów bez wahania wyciągnął nóż i wbił w ciało misjonarza…
sprawca nieudanego zamachu
Aby uniknąć sensacji i problemów z dziennikarzami, nasi przełożeni kazali nam uciekać do Meryem Ana, sanktuarium maryjnego nad Efezem. Tam spędziliśmy tydzień. Gdy wszystko się uspokoiło wróciliśmy do domu. O. Adriano powoli dochodził do siebie, a my zobaczyliśmy nowe, ciemne oblicze Turcji.









Matka Boża Okaleczona …
Matka Boża Okaleczona
Nasze krótkie wygnanie spędziliśmy w Meryem Ana. Codziennie modliliśmy się o siły i zdrowie dla o. Adriano, za napastnika, by Bóg przemienił jego zranione i połamane serce. Modliliśmy się w małym domku. Według legendy efeskich chrześcijan to właśnie tam Maryja miła spędzić ze św. Janem ostatnie swoje dni na ziemi i właśnie stamtąd odejść do nieba. We wnętrzu domku stoi ołtarz a na nim stara wykonana z brązu figura Madonny. Jest ona charakterystyczna, gdyż nie ma dłoni. Jakby ktoś specjalnie je obciął. Matka Boża Okaleczona wywarła na nas ogromne wrażenie. Byliśmy tam obaj. Ja i Paweł. Jak dwie brakujące ręce Maryi. Poczułem w sercu, że to jakiś niesamowity zbieg okoliczności, jakaś wiadomość od Jezusa, że On chce byśmy byli Jego dłońmi, dłońmi Maryi. 
Boże Narodzenie po turecku…
Wielkimi krokami zbliżało się Boże Narodzenie. Wielki znak zapytania. Jak to będzie wyglądało w tym nowym miejscu? Zaczęliśmy stroić kościół i  dom. Wyciągnęliśmy plastikowe stare choinki, bo niestety za wycięcie drzewa w Turcji płaci się ogromne grzywny. W kościele naprawiliśmy ruchomą szopkę, która była „tworem” jakiegoś majstra „złotej rączki”. Szybko podjęliśmy decyzje że zaraz po świętach musi ona zniknąć bo inaczej grozi nam pożar i śmierć w płomieniach.
o. Paweł i Czupura

Dla nas Polaków bardzo ważna jest Wigilia, łamanie się opłatkiem, postne potrawy i kolędy. Wspólne oczekiwanie do wieczornej pasterki. Gdy to opowiedzieliśmy naszym parafianom i braciom włoskim spotkaliśmy się ze zdziwieniem i opinią, że „Polacy to zawsze dziwaczą”! Paweł za wszelką cenę polował na karpia. Ale nawet on, choć nie ma dla Pawła rzeczy niemożliwych, nie zdołał zdobyć „tradycyjnego gościa” polskich stołów wigilijnych. Mimo to ryba i tak była. Nie karp ale wyśmienita Czupura. Na wigilijnej wieczerzy byliśmy we dwóch. Na stole był opłatek, pod obrusem sianko, na talerzach zdobyta ryba. Wzruszający moment życzeń. Życzenia odwagi i podziękowania, że jesteśmy tu razem. To był mocny i trudny wieczór. Daleko od rodzin, daleko od braci w Polsce, ale bliżej Betlejem…
Pasterka wygadała mniej więcej jak u nas w Polsce. Radosne tureckie pieśni i kolędy przetłumaczone z różnych języków. Po eucharystii życzenia z parafianami, wspólna herbata i ciasto. To był wyjątkowy wieczór. Już po wszystkim wyszedłem sobie do ogrodu. Na drzewach jednak nie leżał śnieg, tylko rumieniły się soczyste tureckie pomarańcze…prezenty wigilijne.
Brat kryzys, Abraham i koreański tankowiec…
Domyślałem się że będzie trudno na początku, ale nie aż tak. Mijał już 5 miesiąc naszej obecności. Pierwsze pozytywne emocje opadły, zaczęła pojawiać się tęsknota za Polską. Tęsknota za rodziną, braćmi i przyjaciółmi. Czułem, że tak bardzo jestem niedojrzały do takiej misji. Nauka języka przychodziła mi bardzo trudno. Po włosku radziłem sobie nieźle, ale turecki załamywał mnie. Szok kulturowy, który przeżyłem rozbił mnie straszliwie. 
brat Kryzys i jego bandera
Obcy język, kultura, obyczaje i totalnie inny Kościół. Oczywiście starałem się modlić, jakoś racjonalizować te wewnętrzne frustracje i rozczarowanie przede wszystkim sobą. Krótko mówiąc 5 miesięczny pobyt na tureckiej ziemi, tej duchowej pustyni szybko obnażył wszystkie moje słabości. Nie miałem już sił i ochoty by się dalej oszukiwać. Mówiłem sobie, że przecież to bez sensu tak jechać i od razu wpadać w głęboką wodę. Jak ktoś się udaje na misje to zawsze ma przynajmniej 3 lata na przygotowanie się w jakiś centrach misyjnych, wyjeżdża na kursy językowe. A my?! Od razu do Turcji. Bez języka, bez wiedzy… bez niczego. No w sumie bez niczego to nie! W Piśmie Świętym miałem wciąż Słowo Boże, moje „puzzle”. Było tam między innymi Słowo o Abrahamie, który „prześladował” mnie od początku kryzysu. Brat kryzys męczył mnie niemiłosiernie. Chodziłem do innych misjonarzy by zapytać, czy to normalne. Oni się śmieli i mówili że normalnie to będzie po 3 latach, jak odejdzie szok kulturowy. Czytałem dużo o tym całym „szoku”. Ale to nic nie pomagało. Już nie chciało mi się nawet modlić. W szkole totalna deprecha. Moja nauczycielka była zaniepokojona że w ogóle nie mówię. „Jak chcesz pracować, skoro nie masz odwagi mówić? „- pytała. No właśnie. Dobre pytanie. W kwietniu podjąłem decyzję, że napisze prośbę do mojego przełożonego w Polsce by się wycofać. Napisałem list w którym zamieściłem moja prośbę i motywacje. Napisałem w nim, żeby mi pozwolił już wrócić, wycofać się, bo niestety przeliczyłem moje siły. Nie jestem takim harpagonem i bohaterem za jakiego się uważałem. Może kiedyś tu wrócę, ale teraz nie mogę tu zostać. Gdy list był gotowy wystarczyło jedno ENTER, i byłoby po sprawie. Zdecydowałem się jednak dzień poczekać, wstydziłem się go wysłać… Ubrałem się i udałem się na zakupy. Coś mi mówiło w sercu, „chłopie idź się módl, walcz, nie poddawaj się!!!”, ja jednak nawet nie zaglądałem do kaplicy, żeby niepotrzebnie nie wydłużać tego co i tak się ma wydarzyć.
zachód słońca nad zatoką w Izmirze
Aby dojechać do centrum trzeba było płynąć promem. Wsiadłem więc na nieduży stateczek który przepływał blisko moich ulubionych „morskich dinozaurów”. O tej porze drzemały sobie w porcie. Płynąc przez zatokę zauważyłem, że właśnie wpływa do niej ogromny tankowiec. Był jednak dziwny. Bardzo zaniedbany, po prostu stary. Widniała na nim koreańska bandera. Płynął powoli, leniwie. Pomyślałem sobie „Boże, co to za złom, kto go tu w ogóle wpuścił?”. Patrzyłem za nim jak przepływa blisko naszej lewej burty. Śledziłem go niechętnym wzrokiem. Nie wiem czemu ale bardzo chciałem zobaczyć jakie imię nosi ten koreański wędrowiec… Nie mogłem dostrzec. Dopiero gdy nas minął. Na jego tyle, ogromnymi literami napisane było jego imię. ABRAHAM !!!
Jakbym dostał w twarz. Jakby ktoś mnie obudził z letargu. Pierwsze co poczułem to ogromna radość. Bóg o mnie nie zapomniał. To wszystko ma sens!!! I ogromna ulga, nie jestem w tym całym kryzysie sam. Oczywiście wróciłem do domu. Poszedłem do Jezusa, by mu podziękować i mu wyrzucić że tak długo czekał, aż się wykończę, by mnie obudzić z tego paskudnego horroru. Dostałem nowe siły. Na drugi dzień mieliśmy egzamin z języka. Zazwyczaj uciekałem od mówienia. Tym razem jednak zgłosiłem się jako pierwszy. Bóg otworzył mi usta. I zacząłem mówić. Nauczycielka była bardzo zaskoczona, spytała co się stało, że taka odmiana. Ja wiedziałem, komu zawdzięczam ten dar – Duchowi Świętemu i staremu tankowcowi na koreańskiej banderze o imieniu Abraham.
Pierwsza Miłość - Mersin
Minął kolejny rok. Po zakończonym kursie i odebraniu certyfikatu nasi przełożeni zdecydowali że musimy udać się na oddzielne placówki by wreszcie zacząć posługę dla lokalnego Kościoła. W styczniu 2009 Paweł objął obowiązki w Meryem Ana w Efezie jako wikary sanktuarium a ja udałem się na południe niedaleko Tarsu do Mersin. Miałem tam zająć się duszpasterstwem dzieci, młodzieży i rodzin chrześcijańskich. A także w miarę możliwości prowadzić dialog z muzułmanami.
Kurban Bayrami 2010
Mersin pokochałem od pierwszego wejrzenia.  Do naszego kościoła w mogą wejść wszyscy bez wyjątku. Chrześcijanie, muzułmanie, ateiści - nie odmawiamy nikomu. Jest to wyjątkowe miejsce ponieważ generalnie inne kościoły w Turcji ze względów bezpieczeństwa są pozamykane, zabezpieczone wysokimi murami z drutem kolczastym. My nie chcieliśmy robić sobie więzienia. Pomimo rożnych aktów przemocy wobec duchownych jak zabójstwo don Andrea Santoro w lutym 2006, czy pastorów z Malatii, nie zapominając o ostatnim przerażającym zabójstwie biskupa Luigiego Padovese ( w maju 2010) staramy się być otwarci na wszystkich szukających Boga. Naszym podstawowym zadaniem jest stworzyć przestrzeń duchową, dla naszych parafian na terenie naszego klasztoru i kościoła. Uwagę koncentrujemy głównie na nich. Poza murami naszego domu nie możemy chodzić w habitach, nie możemy ewangelizować. Martwiłem się jak dojść do ludzi, którzy nie mają możliwości usłyszeć o Jezusie. Okazuje się, że Pan Bóg i z tym sobie poradził.

Mały Delfin i rzymsko-katolicki szaman.
wspólna modlitwa za zmarłych na cmentarzu w Mersin
Delfin miał się nie urodzić. Delfin, to imię chłopca w języku tureckim, brzmi ono Yunus (czyt. Junus), ma ono także bardziej biblijne tłumaczenie, a mianowicie Jonasz. Jego matka przyszła kiedyś do naszego kościoła błagając o rozmowę i modlitwę. Była zrozpaczona. Nie miała środków do życia, mąż ją zostawił dla jakiejś młodej kobiety, i była w 6 miesiącu ciąży. Spytałem czego pragnie. Co mogę dla niej zrobić. Niech się ojciec za mnie pomodli. Już nie mam innego wyjścia jak prosić każdego o modlitwę. – odpowiedziała. Jesteś przecież muzułmanką, dlaczego tu przyszłaś? – zapytałem. Byłam w meczecie u nauczyciela. Ale on powiedział że przyczyną mojego nieszczęścia jest papaz bujusu (to taki szaman w kulturze tureckiej, czarownik który rzuca uroki i przygotowuje tzw. muski, czyli fetysze mające moc magiczną, zazwyczaj wnoszącą nieszczęście do domu albo na osobę). Nauczyciel powiedział – kontynuuje kobieta- że tylko inny papaz może zniszczyć moc tego zaklęcia i wtedy mój mąż do mnie wróci by się opiekować mną i dzieckiem. Pomódl się za mnie i zrób mi taki fetysz. Byłem w lekkim szoku. Nie spodziewałem się że nas, zakonników i kapłanów kojarzy się tu z szamanami i czarownikami.  Wyjaśniłem jej że nie jestem żadnym „papaz bujusu” i dla nas robienie fetyszy, czyli tych musek, jest grzechem i bałwochwalstwem. Ona zaczęła płakać i mówić, że w takim razie nie ma dla niej ratunku, dokona aborcji i umrze. Powiedziałem, że jest jedno wyjście. Możemy pójść do kościoła i modlić się do Boga o uratowanie twego dziecka, małżeństwa i ciebie, bez żadnych „wspomagaczy”. Zgodziła się. Weszliśmy do Kościoła. Zacząłem się modlić. Ojcze nasz…. – rozpocząłem modlitwę. Gdy usłyszała że zwracam się do Boga Ojcze, doznała szoku. Jak powiedziałeś? Ojcze nasz?...- spytała. Tak, dla nas Bóg jest Ojcem, dla Ciebie też. Pomodlimy się by Ojciec się tobą zaopiekował, by zdjął tę zaćmę z oczu twego męża, by zobaczył jak piękną ma żonę i dziecko. – powiedziałem. Modliliśmy się długo. Ja na głos, ona w sercu. Gdy skończyliśmy poprosiłem ją by codziennie w ten sam sposób się modliła. Obiecała, że tak zrobi. Pobłogosławiłem ją. Odeszła.
Trzy miesiące później była ponownie. Zadbana, i radosna. Nie poznałem jej. Nie spodziewałem się że zobaczymy się jeszcze. Ojciec Niebieski mnie ocalił. Ocalił moje dziecko. Mam syna, ma na imię Yunus. Mój mąż też wrócił. Strasznie żałuje tego co zrobił. Przyszłam podziękować Bogu za cud. – mówiła. Ojcze, modliłam się codziennie. Modliłam się by Bóg mnie ocalił. To niesamowite – pomyślałem. Muzułmanka w kościele katolickim przy asyście rzymsko-katolickiego księdza doświadcza Żywego Boga. Wow! Dzięki ci Panie. Potem zaprosiła mnie bym zobaczył ich dziecko. Odwiedziłem ich dom. Był skromny. W kuchni siedział wysoki mężczyzna i trzymał różowego Yunusa, który niezgrabnie wierzgał rączkami starając się złapać tatę za nos. Pewnie chciał dać mu prztyczka za to co zrobił jego mamie….:)))

przynęta Wielkiego Rybaka
Rybacy i Pasterze…
Już cztery lata patrzę na to co Bóg dokonuje w Turcji. Jestem świadkiem jak Jego Miłość objawia się na tej nieurodzajnej ziemi. Widzę jakie cuda czyni dla mojego nawrócenia, i widzę jak przechadza się pośród muzułmańskich braci. Woła ich i łowi jak rybak a potem  posyła do naszej owczarni. On jest jedynym Rybakiem i jedynym Pasterzem.  Dzięki niemu nie ma dla mnie już dwóch obcych państw Polski i Turcji. Nie ma już wewnętrznego podziału, że serce w Polsce a ciało w Turcji. Teraz to jedna rzeczywistość, jedno morze ludzkich serc. Łowimy i pasterzujemy dla Jego Królestwa.  Za wszystko niech będzie Chwała Panu.

wtorek, 31 maja 2011

Kim jest Papaz buyusu i takie tam...:))


Br. Maciej Sokołowski, w rozmowie z br. Łukaszem, opowiada o pracy misjonarskiej i o sytuacji w Turcji


Łukasz Woźniak: Powiedz nam troszkę o Twojej pracy misyjnej w tak specyficznym kraju, jakim jest Turcja. Jaka jest reakcja wśród ludzi, zwłaszcza niechrześcijan, na Waszą obecność i posługę? Czy jesteście otwarci na ewangelizację?

Maciej Sokołowski: Wiesz, tak naprawdę jedynym pomysłem, jaki mamy dla tego kraju i jego mieszkańców, to ewangelizacja. Właśnie to proponujemy tym, którzy przychodzą. A ludzie naprawdę walą drzwiami i oknami. Jakbym chciał chrzcić to pewnie bym chrzcił dziennie i po dziesięć osób...

ŁW: Czego ci ludzie szukają?
MS: Gdy przychodzą to bardzo często używają słowa „pustka”, albo „bezsens”, opisując swoje życie. Mówią, że czegoś szukają, że przechodząc weszli do kościoła i poczuli pokój. Używają takiego słowa „huzur” – pokój, wyciszenie, czego wcześniej, w innych religijnych miejscach, czy we własnym domu nie znajdowali. I potem, w jakiś sposób urzeczeni tym czego doznali, przychodzą do nas na rozmowę i od razu mówią prosto z beczki, że chcą być chrześcijanami. Więc muszę mówić: spokojnie, spokojnie, to nie tak. Tłumaczę, że formacja trwa długo, kilka lat nawet 6-7. Wielu z nich, słysząc to, od razu odchodzi.

ŁW: Te osoby, które przychodzą, czy one są z rodzin muzułmańskich wierzących czy zlaicyzowanych?
MS: Czasem się zdarzają tacy z rodzin muzułmańskich, ale potem się okazuje, że przyszli, bo pojawiły się kłopoty rodzinne, młodzi przeżywają bunt i chcą zintegrować się z całkiem inną grupą. Jak rozeznamy coś takiego, to takiej osoby raczej nie przyjmujemy na formację. Natomiast jeśli przychodzą młodzi ludzie, bardzo często wykształceni i mówią, że przeczytali Ewangelię, albo byli gdzieś na Zachodzie, w kościele lub poznali przyjaciół chrześcijan, opowiadają o tym, jak zostali poruszeni, dotknięci i że Kościół stał im się bliski, a zwłaszcza sama osoba Jezusa Chrystusa – jak ktoś mi tak powie – to ja rzeczywiście daję mu szansę, bo widzę, że to jest jakieś wezwanie wiary, a nie tylko bunt przeciw rodzinie, albo szukanie bycia kimś oryginalnym. Te motywacje czasami są naprawdę głębokie. I mamy aktualnie tutaj sześć, siedem osób, które przychodzą teraz regularnie na indywidualne spotkania. Zazwyczaj lądują one później w naszej wspólnocie neokatechumenalnej, uczą się modlitwy, słuchania Słowa Bożego. Chodzi o to, by mieli właściwą formację od podstaw, by nie formować ich tak, jak tych, którzy normalnie chodzą do kościoła w niedzielę albo od święta do święta, powiedzmy: to nasze tradycyjne „stare wino”.

ŁW: Neokatechumenat spełnia w takim razie funkcję przede wszystkim klasycznego katechumenatu?
MS: Dokładnie tak. To jest po prostu katechumenat, na tych odnowionych strukturach, które proponuje Droga Neokatechumenalna i Sobór Watykański II. Według mnie jest to zarazem ewangelizacja i skuteczny dialog międzyreligijny. Dialog który zamienia się tu w praktykę życia.

ŁW: A jakie jest ich doświadczenie kontaktu ze słowem Bożym, bo oni je rozważają, dzielą się, wcześniej tego nie znając. Czy przeżywają jakiś szok? W jaki sposób to słowo na nich oddziałuje?
MS: Na przykład jest jedna muzułmanka, żona odpowiedzialnego za nowo powstałą wspólnotę nekatechumenalną. Przychodzi z mężem na wszystkie celebracje. Na jednej z konwiwencji był fragment, gdzie Jezus mówi: „Jesteście moimi przyjaciółmi”. Gdy dzieliła się słowem, mówiła o swoim szokującym odkryciu, że po raz pierwszy słyszy do siebie takie słowa, że Jezus mówi, że jest jej przyjacielem. Usłyszenie: „Nie nazywam was sługami, ale przyjaciółmi” było dla niej przewrotem, bo dla muzułmanów Bóg jest kimś surowym, mają mocny obraz Boga jako sędziego i od razu zwróciła uwagę na te słowa o przyjaźni. Inni zazwyczaj mają za sobą lekturę Pisma św., pewne teksty nie są im obce, ale podczas liturgii mogą usłyszeć te słowa po raz kolejny, tym razem w swoim kontekście życiowym. Nowością dla nich jest przede wszystkim obraz Boga, który wyłania się pod wpływem kontaktu z Ewangelią. Dotychczas mieli obraz Boga ukształtowany przez islam, albo przez jakieś przekazy rodzinne, najczęściej opowieści babć. W tym wszystkim pełno jest czarów. Czary są niezwykle obecne w tutejszej mentalności.

ŁW: Czy ta wiara w czary jest przekazywana razem z islamem czy obok niego?
MS: Warto sobie na początku uzmysłowić, że islam dla Turków jest rzeczywistością w jakiś sposób obcą. Oni dawniej mieli swoje religie, pełne dżinów i duchów, i to wszystko jeszcze w XIV wieku było codziennością. Gdy się spotkali z islamem, zintegrowali to sobie w jeden system, tak jak robią to Afrykańczycy, gdy łączą chrześcijaństwo ze swoimi kultami przodków czy tradycjami. Powstał niesamowity synkretyzm w głowach przeciętnych Turków. Gdy mówią o czarach to używają takiego zwrotu: „papaz bujusu”. Samo słowo papaz oznacza także księdza, więc jak ktoś je słyszy, to od razu wyobraża sobie kogoś pełniącego rolę medium, kogoś w rodzaju szamana, czarnoksiężnika, albo właśnie księdza katolickiego. No i opowiadają, że ten papaz bujusu przygotowuje różnego rodzaju muski czyli rodzaj fetyszu, zawiniątko w ściereczce, wewnątrz z włosami, fragmentami roślinnymi i kawałkiem Koranu, ale napisanego od tyłu. Jeśli podrzuci się komuś taką muskę, do domu czy do samochodu, to prowokuje się mnóstwo nieszczęść np. rozpad związku, utratę pracy, choroby w rodzinie itp. Gdy ludzie widzą jakieś nieszczęścia, które trwają tygodniami, to pierwsze ich skojarzenia są właśnie związane z takimi czarami. Idą do meczetu i proszą nauczyciela meczetu (hoca), by się modlił, bo papaz bujusu rzucił im taką muskę. Szukają po prostu kogoś, kto będzie dysponował większą mocą duchową niż papaz bujusu. I trzeba powiedzieć, że jest takie przekonanie, że ksiądz katolicki taką moc posiada. Muzułmanie przychodzą do nas dosyć licznie, prosząc, byśmy dali im naszą muskę, potężniejszą od tej, która ściągnęła na nich nieszczęście. Gdybym na takim czymś chciał zarabiać, to już bym chyba Ferrari jeździł! To jest jeszcze ciekawe, że to są ludzie mieszkający w wielkich miastach, elegancko ubrani, a przychodzą przejęci, cali spoceni, bo chyba jakiś papaz bojusu, (którego w życiu nie widzieli i nie wiedzą nawet czy w ogóle taki ktoś istnieje), sprawił, że oni teraz nie mogą spokojnie żyć. Niedawno przyszli do mnie przedstawiciele wielkiej firmy w Mersinie, z neseserkami, ładnie ubrani, bardzo przestraszeni i prosili o odczarowanie ich. Opowiadali, że są od lat przyjaciółmi, ale w ostatnim czasie bardzo się ze sobą kłócą i nauczyciel meczetu powiedział im, że to jakiś papaz bujusu rzucił im muskę, dlatego oni przyszli, bo ja na pewno znam sposób na zneutralizowanie tych czarów, jakieś specjalne modlitwy, no i oczywiście gotowi byli zapłacić ile trzeba. Tutaj trochę ludziom namieszali księża prawosławni, był tu nawet niedawno taki właśnie abuna (prawosławny kapłan), który sam robił coś w rodzaju muski, ale w te zawiniątka wkładał fragmenty Ewangelii. Dla ludzi jest to jednak taki sam fetysz, jak tamte.

ŁW: Powiedz jeszcze coś o tych niepokojach, które dotykają kraje arabskie, czy one mają jakieś reperkusje w Turcji?
MS: Raczej nie. Wygląda to dokładnie tak samo jak w innych krajach Europy ponieważ w Libii, czy Egipcie jest wielu obywateli Turcji i rząd robi wszystko by ułatwić im powrót. Jeśli by na to popatrzeć w kontekście religijnym to trzeba powiedzieć, że Turcja staje się powoli krajem coraz bardziej zlaicyzowanym, odstępującym od islamu, a więc staje się, tak jak kraje chrześcijańskie, czy post-chrześcijańskie, krajem pogańskim w oczach innych muzułmanów. To już nie są bracia jak byli kiedyś. I gdyby wybuchł konflikt interesów to kraje naprawdę muzułmańskie nie miałyby skrupułów, żeby zaatakować Turcję.
Turcy są naprawdę mocno zlaicyzowani, słabo związani z duchowością czy meczetem. Ciekawą rzeczą jest ruch mistyczny, budzi się też islam „krytyczny”, który zaczyna wprowadzać jakąś hermeneutykę koraniczną, badać konteksty, tradycje, tak jak bada się krytycznie teksty biblijne. Tego w islamie nigdy nie było, to jest coś, co jest na granicy herezji dla prawdziwych muzułmanów „z szariatu”. Widać ruchy w islamie, które wydają się być pozytywne. Ale jednocześnie są one odbierane jako sprzeczne z oficjalną linią państwa, no i sprzeczne z ortodoksyjnym islamem. To są na razie ruchy podziemne, ale zaczyna się o tym dużo pisać. Katolicki teolog, jezuita egipski i profesor w Kairze, Samir Khalil Samir, w ciekawym wywiadzie dla dziennikarzy włoskich, przetłumaczonym na polski, („Islam. Sto pytań”) dużo miejsca poświęca nowym prądom w islamie i dla niego jest to coś, co pozytywnie rokuje na przyszłość. Uruchamia się trochę ratio, którego brakowało w islamie. Dotychczas przyjąć trzeba było wszystko bez krytyki i bez zastanawiania się nad słusznością tego, co pochodzi od Proroka. Może się okazać, że w końcu dojdą do tego, że islam, jako taki, nie jest propozycją taką jak chrześcijaństwo, ale jest to krok wstecz. A w ogóle to warto się tym interesować, bo tematyka islamu i arabistyczna będzie gorącym tematem dla Europy i Polski. Wyż demograficzny islamu będzie miał na pewno wpływ w Europie, ale z drugiej strony islam przecież wszedł w Europę bardzo zlaicyzowaną, wygodną, materialistyczną i to też bardzo pochłania muzułmanów oni też będą się laicyzować. Najgorsze jak całe społeczeństwa stają się zlaicyzowane.

Teraz w Turcji większość przestępstw, morderstwa księży, akcje przeciwko chrześcijanom – to wszystko jest odbierane jako akcje generałów, ateistycznych sił, kierujących rządem w ukryty sposób. To są ludzie bez skrupułów i tak naprawdę niebezpieczeństwo nie płynie z islamu, jako religii, od ludzi, którzy się modlą i są wierni zasadom islamu, ale o wiele bardziej od ludzi, którzy nie mają żadnych zasad, zwłaszcza moralnych, żadnego odniesienia do tego, co nadprzyrodzone. Jedynie bazują na ideologiach, hasłach typu: „Turcja dla Turków” itp. Oni są naprawdę niebezpieczni i odpowiedzialni za zamachy i morderstwa. Ostatnio był tutaj bardzo odważny reportaż, jakiego od dziesięcioleci w Turcji nie było. Opisywano motywy morderstw ks. Andrea Santoro z Rzymu i trzech pastorów protestanckich. Okazuje się, że na wojskowych szkoleniach otwarcie mówiono, że misjonarze są największym problemem dla reżimu wojskowego i dla Turcji, zwłaszcza ci, którzy głoszą Ewangelię wprost, wydają książki, chodzą po domach i ewangelizują.

Myśmy się łudzili, że te stu dwudziestu księży i osób konsekrowanych, którzy tu mieszkają, jest w ogóle niezauważonych i lekceważonych, a okazuje się że dla ośmiuset tysięcznej armii stanowią oni śmiertelne zagrożenie. Pewnie dlatego, że proponują ludziom to, czego oni sami nie potrafią dać. Tych trzech pastorów zamordowano z okrucieństwem, obcinając im po kolei części ciała. I to zrobili młodzi ludzie z organizacji nacjonalistycznej, którzy weszli wcześniej we wspólnotę protestantów zyskując zaufanie. Dziennikarz powiedział, że już jest w więzieniu 150 osób zaangażowanych w ten incydent i że są wśród nich dziennikarze, politycy i wysocy przedstawiciele wojska. Generałowie nakręcają też atmosferę zagrożenia, mówiąc, że aktualny rząd turecki jest muzułmański i chce islamizacji kraju, a to jest rząd umiarkowany, mający dobre relacje z innymi, też z chrześcijanami. Rozpoczęto na przykład oddawanie zagrabionego majątku Ormianom, wydano zezwolenie biskupowi Istambułu na przejęcie na własność byłego budynku seminarium, jest wiele dobrych znaków. No ale okazuje się, że mimo, iż jest nas tutaj tak mało, jesteśmy dla wielu bardzo niewygodni. Niewygodne jest to, że tak wielu ludzi przychodzi jednak do nas do kościoła i są to przede wszystkim zlaicyzowani muzułmanie i ludzie niewierzący, poszukujący jakiejś wartości i sensu życia.

Rozmawiał br. Łukasz Woźniak

piątek, 22 kwietnia 2011

Świadectwo Prawdy - reż. Paweł Waligóra

Life Hard - Żyć Mocniej - reż. Paweł Waligóra

Wielki Piątek mógł zacząć się krwawo....

ojciec Fransis celebrujący eucharystię
Pokój i dobro wszystkim!!
Chciałem podzielić się z wami wczorajszym zdarzeniem, które znów wniosło strach i niepokój we wspólnoty chrześcijańskie na terenie Turcji.

Otóż właśnie wczoraj w naszym kościele w Adanie, gdzie pracuję jeden z kapucynów o. Fransis Dondu po mszy Wielkiego Czwartku,około godziny 20.00, po opuszczeniu kościoła przez większość wiernych, na jego teren wtargnęło dwóch mężczyzn, Serhat E. 26 lat İbrahim K. 26 lat. 
Policja przed kościołem w Adanie
 Upierali się że chcą rozmawiać z tutejszym księdzem. Gdy im powiedziano ze pojechał właśnie do pewnej rodziny by pobłogosławić dom wyjęli zza pleców 50 cm noże, do ścinania mięsa na Kebab i z okrzykami "jesteśmy muzułmanami, tutaj jest Turcja i Bóg jest Wielki - Allah Ekber" rozpoczęli niszczenie wszystkiego co było pod ręką. Gdy wtargnęli do środka pocięli na kawałki figury Jezusa i Maryi, okna, wazony...wszystko zniszczone od uderzeń noża. Kiedy napastnicy demolowali wnętrze, 4 osoby (w tym dwoje dzieci) które znajdowały się jeszcze na terenie kościoła uciekły na zewnątrz zatrzaskując za sobą drzwi świątyni.

Kościół w Adanie - Bebek Kilisesi
Dwaj mężczyźni zostali zamknięci w środku. Zaraz potem ujęła ich policja. Nic nikomu się nie stało, poza zniszczeniami wewnątrz i strasznej traumie które przeżyły dzieci obecne w czasie napadu. Ojciec Fransis - proboszcz, który mógł być ofiarą tej napaści bezpiecznie spędził noc w kościele wraz ze swymi parafianami, którzy natychmiast pośpieszyli z pomocą. Gdyby był w tym czasie w kościele mogłoby się to skończyć bardzo źle. Lokalne gazety jako motyw napaści podają że napastnicy twierdzą, że spotkali jakiegoś człowieka który za 500 lirów oferował im pracę polegającą na rozpowszechnianiu egzemplarzy ewangelii, oni się nie zgodzili, a wręcz przeciwnie wrócili do domu po noże i poszli do kościoła by pokazać swe przywiązanie do Islamu.W ich krwi wykryto alkohol.  Prosimy was o modlitwę, byśmy mogli mimo wszystko te święta spędzić przynajmniej w Pokoju i bez ran ciętych czy kłutych i aby napastnicy spotkali Jezusa jak najszybciej :((((((...W imieniu braci Pawła i Bartka życzymy wszystkim spokojnych Świąt Zmartwychwstania Chrystusa.

sobota, 16 października 2010

Sen - czas odwiedzin Boga.

Do naszego kościoła w Mersin mogą wejść wszyscy bez wyjątku. Chrześcijanie, muzułmanie, ateiści - nie odmawiamy nikomu. Pomimo zabójstwa biskupa Luigiego Padovese i innych aktów przemocy wobec duchownych staramy się być otwarci na wszystkich szukających Boga. Ciekawe, że ostatnie tygodnie obfitują w odwiedziny młodych ludzi nie będących chrześcijanami. Zazwyczaj proszą o rozmowę i wysłuchanie. Czasem o modlitwę. Trzy takie zdarzenia były naprawdę wyjątkowe i dały mi dużo do myślenia. Otóż moi rozmówcy Hasan, Derya i Zeynep przeżyli w czasie snu spotkanie z Jezusem. Ja osobiście nigdy nie podchodziłem poważnie do takich opowieści. Sny, widzenia, senniki traktowałem zawsze jako zabobonne wymysły. Jednak wertując Słowo Boże i czytając Stary Testament odkryłem że sen jest jedną z metod jaką posługuje się Bóg by powołać człowieka niewierzącego, albo przekazać coś ważnego dla jego życia. Poza tym jeśli jest to sen właśnie "od Boga" to nie będzie w nim nic co by nie znajdowało się w Biblii. W środowisku chrześcijańskim nie ma potrzeby by Bóg przemawiał przez sen, ale tam gdzie nie ma Słowa, tam gdzie nie ma ludzi głoszących Dobrą Nowinę może wydarzyć się np. taka historia....
  Hasan to młody 18 letni chłopak. Przyszedł pewnego popołudnia spocony i zdenerwowany. Kolejny świr - pomyślałem. Poprosił o rozmowę. Miał trzy interesujące sny. Pierwszy był mroczny. Na tle ciemnego krzyża widział mężczyznę z długimi włosami który z oddali wołał go do siebie machając ręką. Dwa tygodnie później miał podobny sen, jednak tym razem mężczyzna był dużo bliżej, było więcej światła i Hasan słyszał głos wołający go po imieniu. Mężczyzna również tym razem stał na tle krzyża i wołał go do siebie. I wreszcie trzeci sen zdarzył się w dzisiejszej nocy. Tym razem mężczyzna stał blisko, za nim krzyż, w ręku miał coś białego - mówi przerażony Hasan- i wkładał mi to "coś" do ust mówiąc -" Jeśli będziesz to jadł nie umrzesz na wieki".  Co to było? Co znaczy ten sen? Kto to był? - wypytywał mnie chłopak. Szczerze mówiąc, zdębiałem. Domyślałem się że widział we śnie Jezusa, który dawał mu komunię, w postaci białego chleba. Poprosiłem go do kościoła.
W zakrystii miałem niekonsekrowane komunikanty, białe krążki chleba. Pokazałem mu jeden. Czy to Ci dawał ten mężczyzna?- zapytałem. Hasan mało nie zemdlał. Tak, to było dokładnie to - odpowiedział. To co ja mam teraz zrobić? Mam zostać chrześcijaninem tak jak ty? Co znaczy ten sen? Ten sen był dla Ciebie, nie dla mnie. Nie wiem czy masz zostać chrześcijaninem, czy też nie. Na pewno to co Cię spotkało nie jest niczym złym. I nie ma czego się obawiać. Potrzeba teraz abyś zaczął się modlić i czekał na kolejny znak o Niego - odpowiedziałem jak podpowiadało mi serce. Chwilę porozmawialiśmy, dałem mu błogosławieństwo i odszedł. Powiedział że będzie czekał na kolejną wiadomość od tajemniczego Jezusa:)))).
Potem przyszła Zeynep....potem Derya....ale to następnym razem